czwartek, 19 marca 2015

Gdy Bóg ratował moje życie

Pamiętam ten dzień, jakby wydarzył się wczoraj. Umknęła jedynie data. Był piątek- tego jestem pewna. Pięć lat temu był taki dzień...

Chodziłam wtedy do I klasy szkoły średniej. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęła się moja znajomość z M. Niesamowite! Pięć lat- tyle czasu... Jednak, wracając do tematu...

Wychowawczyni klasy mojego obecnego chłopaka, jak co roku postanowiła zorganizować wyjazd na Kalwarię Pacławską. Droga Krzyżowa na Dróżkach Kalwaryjskich... Jeśli ktoś kiedykolwiek miał okazję być na Kalwarii Pacławskiej to pewnie wie, jak niesamowite jest to miejsce na spotkanie z Bogiem w modlitwie. Miejsce jakby zupełnie zapomniane przez ludzi. 

Bardzo chciałam jechać. Niestety liczba miejsc wyjazdowych z mojej klasy była ograniczona, jednak zaangażowanie, które wniosłyśmy z koleżanką w przygotowanie szkolnych rekolekcji wielkopostnych zagwarantowało nam miejsce w autobusie:) Byłam taka podekscytowana. Z jednej strony tym, że jadę w takie miejsce, a z drugiej tym, że jedzie też ON- mój obecny chłopak, z którym wtedy wymienialiśmy się jedynie spojrzeniami i uśmiechami.

Pamiętam ten dzień doskonale. To uczucie, kiedy wchodzi się na sam szczyt, jest jak zwieńczenie najważniejszego zadania w twoim życiu. Pamiętam też moment, kiedy weszliśmy do Sanktuarium... Uklęknęłam przed obrazem Matki Bożej Kalwaryjskiej i... nie wiedziałam co mam powiedzieć. Chciałam tylko aby uratowała moje życie, aby pokierowała nim, pomogła... Te wszystkie moje niezdarne słowa były prymitywne, nieskładne, bezsensowne. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, jak bardzo to miejsce odmieni moje życie.

Było późne popołudnie, kiedy wróciliśmy do szkoły. Z tego wszystkiego zapomniałam, że to piątek- czyli dzień, w którym rozjeżdżamy się na weekend do domów. Biegłyśmy do bursy jak szalone, byleby tylko zabrać torby i zdążyć na autobus. I wtedy... koleżanka ze starszej klasy zaproponowała nam podwózkę do domu. Idealnie! Nie będziemy musiały tłuc się po autobusach! Spadła nam jak z nieba. Pamiętam, że wtedy mój obecny chłopak, zapytał, czy nie wolałabym wracać autobusem... z nim. W środku serce aż krzyczało z radości, jednak wiedziałam, że to niemożliwe. Nie zdążyłabym z powrotem wrócić na dworzec, a w dodatku nadarzyła się okazja, aby być wcześniej w domu.

Jak się później okazało, była to moja najdłuższa droga do domu. Wypadek samochodowy. Kiedy poczułam gwałtowne hamowanie, wiedziałam, że jest już za późno. To było takie błogie spadanie, kiedy przed oczami widzisz tylko zaciemniony obraz. Wydawało mi się, że to umieranie. Nie miałam żadnej kontroli nad sobą. Tylko to poczucie błogiego stanu... Kiedy samochód w końcu osiadł na ziemi, wiecie jaka była moja pierwsza myśl? "Co ja powiem mamie?" A wiecie co zrobiłam kiedy uświadomiłam sobie, że to stało się naprawdę? Podniosłam z podłogi zeszyt, który upadł i zapytałam: "Czyj to zeszyt?". Byłam w szoku, że żyję, że wszyscy żyjemy. Była policja, straż, pogotowie... A ja miałam ochotę uciec.

Na Kalwarię Pacławską wracałam co roku. Zawsze w Wielkim Poście, zawsze na Drogę Krzyżową, zawsze razem... Tylko nasza relacja się zmieniała. Na początku zdystansowani, później niepewni, aby potem wejść na samą górę ręka w rękę.
Pamiętam nasz ostatni wyjazd... Kiedy nasze bycie razem było już oczywiste dla innych... Kiedy popłynęły łzy wraz z powrotem do domu... Kiedy przed oczami zobaczyłam te 3 lata... Zatęskniłam za tym... I kiedy uświadomiłam sobie, ile zawdzięczam Panu Bogu. Życie. Wiem, że to Jego Ręka. A te niezdarne słowa przed obrazem Matki Bożej Kalwaryjskiej, by uratowała moje życie... Kiedy po tylu latach poukładałam sobie to wszystko w głowie... Dopiero wtedy zrozumiałam ile Jej zawdzięczam. Nawet nie chcę gdybać co byłoby, gdybym nie wsiadła do tego samochodu. Wszystko jest po coś. On widzi w tym sens.

niedziela, 8 marca 2015

Wewnętrzy niepokój

Był piątek, 6 marca. Wszyscy rozjechali się na weekend do domów. Zostałam tylko ja. Wiedziałam, że siedząc cały dzień w pokoju totalnie oszaleję, dlatego wybrałam się na zakupy. Kupienie kilku drobiazgów nie dość, że poprawiło mi humor to zafundowało oderwanie się od szarej rzeczywistości. Wyrzuciłam choć na chwilę z mojego życia zmartwienia. Potem wieczorna Droga Krzyżowa i sen...

Była sobota, 7 marca. Przed południem zrobiłam pranie, które okazało się moim największym osiągnięciem zeszłego dnia. Nie miałam nawet chęci na zajrzenie do książek. Leżały zaledwie dwa metry obok, ale każde spojrzenie na nie kończyło się zdaniem: "Masz czas. Przecież to tylko licencjat. Niektórzy nawet jeszcze planu nie mają". Wiem, że pocieszanie siebie to najgorsza droga, którą mogłam wybrać. Jednak co mam robić kiedy czuję niewyobrażalną niechęć, brak motywacji i siły? To już nawet nie chodzi o samą pracę, bo wiem, że w oczach innych ludzi to może był śmieszne zmartwienie, ale... ten niepokój. Co dalej? Co ze mną? Co z nami? Studia, praca, małżeństwo, rodzina... Czasem myślę sobie, że tylko w małżeństwie mogłabym odnaleźć spokój i spełnienie. To głupie, bo widzę, jak trudna i wymagająca jest to ścieżka. Czuję niepokój. Wczorajsze popołudnie spędziłam na modlitwie. Wiedziałam, że to jedyna droga, aby całkowicie nie przekreślić tego dnia.

Jest niedziela. 8 marca. Mija już trzeci dzień... Zastanawiam się czy przypadkiem nie powinnam zacząć rozmawiać ze ścianą. Pogoda jest taka wiosenna, powietrze takie lekkie i rześkie... Jeszcze rok temu pewnie wyszłabym na spacer, usiadła na ławce i zatęskniła za latem. A teraz? Im bliżej do lata, tym bardziej mnie coś uwiera... Wiem, że to wszystko jest głupie i śmieszne, ale musiałam się wygadać.

 

"Żadna pieśń, nie wypowie,
co czuje moje serce.
Liche drewno ratuje moje życie (...)"